"Kim Dzong Il. Przemysł propagandy" by Paul Fischer
- Michał Krzycki
- 2 dni temu
- 5 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 13 godzin temu
Kiedy na uczelni pewna młoda pani od psychologii postanowiła zachęcić nas do jej dziedziny nauki, włączyła nam stary film dokumentalny. Możliwe, że była to "Defilada" Andrzeja Fidyka z 1989 roku, bo zbierając wszystkie filmy o tej tematyce, przypomniałem sobie niektóre sceny. Dziś to zapewne nikogo już nie zaskoczy, ale dla nas – młodych niedokształconych z wielkich ośrodków miejskich – było to coś niespodziewanego. Obejrzeliśmy to nawet podczas przerwy, bo nie dało się odciągnąć wzroku od tej groteski, jako że patrzyliśmy na poważny dokument, ale jednak czuliśmy zabawną żenadę. Trudno było nam uwierzyć, że to wszystko o tej Korei tak naprawdę. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że tak wciągnie mnie tematyka, która powiązana jest z drugim moim ulubionym konikiem, czyli dystopią (w fantastyce). Jeśli z koszyka z promocjami w ręce wpada mi książka o KRLD, kupuję ją i czytam. Zawsze istnieje ryzyko, że stracę czas, bo naoglądałem się wszystkich tych filmów o Korei Północnej i parę książek już posiadam, ale póki co, mam to szczęście, że każda z nich wnosi jednak do mojej wiedzy coś nowego. Nie inaczej jest z "Przemysłem propagandy" Paula Fischera. Był wart zakupu.

Ostrożnie podchodzę do dokumentów oraz książek o KRLD. Jestem wyczulony na poczucie wyższości autorów – takie poczucie wyższości wyczuwalne jeśli chodzi o decyzyjność władz totalitarnego reżimu. Ocena moralna to jedno, ale ja chcę czytać o faktach i nie mam chęci przytakiwać w ocenie autorów co do tego, czy uważają coś za złe, okrutne, głupie, naiwne, godne potępienia, a tym bardziej ich zgubnej pewności siebie, co to tego, że zawsze wiedzą lepiej i są tym głosem rozsądku. To nie pierwszy raz, kiedy na początku książki miałem obawy co do takiego podejścia. Ostatecznie przyznam, że byłem przewrażliwiony. bo książka jest raczej bardzo rzetelna, nie emocjonalna. Zaskakuje ilość detali i źródeł wiedzy. Autor wykonał kawał pracy, co biorąc pod uwagę izolację kraju. Imponuje mi to.
Kupując książkę, liczyłem się z powtarzalnością informacji na temat kłamstw i ogłupiania ludu, form tego ogłupiania, tępej propagandy rozłożonej na czynniki pierwsze. Tu także się myliłem. To dzieło znacznie bardziej złożone, mocno pogłębiające wiedzę, którą miałem nie tylko na temat porwań między innymi mieszkańców Japonii w celach rozwoju kinematografii koreańskiej, ale w ogóle specyfiki kina koreańskiego. Nie wyobrażam sobie bardziej zaawansowanej wiedzy, jeśli chodzi o wymienione tematy. O samym kinie pewnie napisano więcej książek, bardziej technicznych, ale ma pewno nie o samych kulisach kina północno-koreańskiego, bo tę wiedzę zdobyć z więcej niż jednego źródła było ekstremalnie trudno. Nie znam tych filmów, ale czytanie o kulisach kina fascynuje.
Po krótkim wstępie lekko uchylającym to, co czeka czytelnika podczas lektury, czytamy aż dziewięć podrozdziałów pozwalających zrozumieć główne postaci, czyli słynną południowo-koreańską parę z przemysłu filmowego – reżysera Shina i Madame Choi oraz syna przywódcy KRLD. Obaj Kimowie zresztą są w książce opisani, ale propaganda była akurat domeną Kim Dzong Ila, tak więc to jego postać autor stara się opisać jak najdokładniej, a robi to za pomocą wywiadów, raportów oraz dostępnych publicznie materiałów.
Chociaż historia dwóch Korei nie jest najważniejszym punktem książki, sporo miejsca jest jej poświęcone ze względu na jej nierozłączność z przekazem propagandy.
Porwania zaczynają się dopiero w następnym rozdziale, ale zanim do nich dochodzi, czytelnik zapoznaje się z historią kina obu Korei, które po Wojnie Koreańskiej jakby konkurowały ze sobą. Nie będzie tajemnicą, jeśli sprostuję, że sytuacja finansowa obu krajów szybko wpływała na wyniki odbioru filmów. Najciekawsze są te początki kina, tuż po wojnie, kiedy bieda w Korei Południowej nie tylko odbijała się w jakości filmów, ale nawet jakości polityki. To uwaga na inną lekturę, inny czas, ale bardzo ciekawiły mnie przemiany zachodzące w południowym kraju, który dziś znamy ze sporego bogactwa, nowoczesności, raczej cywilizowanej polityki. Otóż po wojnie oba kraje nie różniły się od siebie tak bardzo. Te różnice powstawały z czasem, kiedy jak zwykle kapitalizm bogacił jednych, pogłębiał różnice zarobków, a Korea opętana komunizmem dosyć szybko równała w dół, tłumacząc to sobie sankcjami międzynarodowymi – ale wiemy przecież, że komunizm działa jak pasożyt, wzbogacając obywateli szybko, nieuczciwie, aby za moment zdechnąć z braku żywiciela. Wizja obu Korei przedstawiona jest na tle filmów. Autor zwyczajnie ma talent do opisywania słowem obrazu na ekranie, tak więc czyta się to bardzo przyjemnie, a nawet widzi się to wszystko w czarno-białych barwach, niemal czuje się zapach kina tamtych lat, tej analogowej prawdziwości, pracy włożonej w film.
Aby zachęcić do lektury, powyższe może nie wystarczyć, a szkoda zdradzać wydarzenia, których nie powstydziłby się dobry thriller. Kulisy porwań ludzi przydatnych reżimowi Kimów już trochę znałem z filmów, ale w książce Paula Fischera dostajemy chyba wszystko, co można chcieć o tym wiedzieć. Dochodzi do dwóch najważniejszych porwań, na których oparta jest fabuła. Szczegóły są tam istotne. Inne porwania są już skrócone. Miejscami ma się wrażenie, że ta książka to jakby biografia dwójki koreańskich filmowców, ale to nie zarzut. Intensywność emocji, skomplikowane relacje między nimi, ale także ich relacja z przywódcą KRLD to powód, dla którego "Kim Dzong Il. Przemysł propagandy" jest tak dobrą lekturą. Nawet jeśli kogoś niespecjalnie interesuje kino albo jego twórcy, tak wspólna miłość do kina jak i sam reżyser oraz aktorka odsłaniają przed czytelnikiem umysł Wielkiego Przywódcy. Pokręcony umysł, warto dodać, do którego dostęp miało niewielu. Chore relacje między tym dziwnym człowiekiem a małżeństwem Shin i Choi to już materiał dla psychiatrów.
Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, próby ucieczki reżysera z miejsca, z którego uciec raczej się nie dało, zakończone więzieniem, dostarczają jeszcze ciekawszej wiedzy, mianowicie realiów więziennictwa, nieludzkiego traktowania i podstępności reżimu. Jeśli ktoś myśli, że Wielki Przywódca mógł mieć wyrzuty sumienia, najpierw niemal pozbawiając życia swojego ulubionego reżysera koreańskiego, a potem sprowadzając go do siebie, aby ten żył w luksusowej klatce, jakim były drogie posiadłości dla specjalnych gości, bawił się na najdroższych imprezach ze śmietanką polityków i wojskowych, realizował filmy droższe Kimowi od własnego narodu, który umierał wówczas z braku żywności, ten się myli. Jednego dnia Kim wysyła gościa niemal na pewną śmierć, po czym zagłaskuje – także niemal na śmierć. Historia nieprawdopodobna... gdyby tylko nie zdarzyła się naprawdę.
Trzeci rozdział mówi o ucieczce, kończąc także historię trzech głównych bohaterów, ale tak naprawdę jest to rozdział o schyłku kina – tego dawnego kina, rządzącego się starymi, bardziej przewidywalnymi prawami. Czy ktoś dałby wiarę, że sam reżyser Shin niemal nakręcił kultowy film "Rambo: Pierwsza krew"? Ta zamiana starego na nowe, chociaż powinna mi się podobać, bo sam raczej wychowałem się na filmach z lat 70-tych i 80-tych, przyprawia mnie o smutek. Nie tylko dlatego, że nieuniknione jest odejście twórców tego kina wraz z nim, ale w ogóle po tylu fascynujących opisach najlepszych dzieł Shina zrealizowanych dla Korei Północnej i Południowej, to nowe kino zdawało mi się jakieś takie bez serca, bez głębi, niczym fast food. Fascynująca lektura.
Comments